Gdzie by tu się wybrać?
Ostatni dzień w Alpach Julijsich postanowiliśmy wykorzystać na zdobycie kolejnego ze szczytów. Niestety prognozy pogody mówiły o opadach deszczu po godzinie 14, więc nie mogliśmy się wybrać na żadną dłuższą wycieczkę. Poszperaliśmy w zasobach Internetu i znaleźliśmy szczyt po włoskiej stronie Alp Julijskich- Cima del Cacciatore (2073 m n.p.m.) Panorama jaka z niego się rozpościerają, którą zobaczyliśmy w Internecie przeważyła na korzyść wybrania się na tą stosunkowo niewysoką górę. Dodatkowo, sporą część przewyższenia można pokonać kolejką linową, a nie ukrywamy, że na oszczędzaniu czasu nam ogromnie zależało.
Kolejką linową z Camperesso na Monte Lussari
Kierujemy się najpierw do Tarvisio, a następnie do Camperesso- niewielkiej miejscowości, gdzie znajduje się dolna stacja kolejki prowadzącej na Monte Lussari (1790 m n.p.m.). Parkujemy samochód na ogromnym, darmowym parkingu, zakupujemy bilety na kolejkę (14 euro w dwie strony dla osoby dorosłej) i po 15 minutach jesteśmy prawie 1000 m wyżej, u stóp sanktuarium na Monte Lussari.
Historia sanktuarium na Monte Lussari
Historia kościoła na szczycie tej góry sięga 1360 r., kiedy to pasterz z Camperosso odnalazł pod sosną rosnącą na szczycie stado owiec, które uciekło mu z zagrody. Na drzewie wisiała figura Matki Bożej. Pasterz zabrał ją do kościoła we wsi. Następnego dnia, figura znów jednak wisiała na drzewie na szczycie, na którym znajdowały się również owce. Ta sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie, aż w końcu biskup z Akwilei nakazał budowę w tym miejscu kaplicy.
Dzisiejsze budynki i kościół pochodzą z czasów po I wojnie światowej, gdyż działania wojenne w latach 1914-18, całkowicie zniszczyły wszelkie zabudowania na szczycie. Znajdują się tutaj hotele, restauracje, kawiarnie. Monte Lussari jest miejscem pielgrzymkowym Trzech Narodów: Włochów, Słoweńców oraz Austriaków, o czym przekonaliśmy się, gdy wzięliśmy udział w mszy św. odprawianej właśnie w tych trzech językach. Monte Lussari to również potężny kompleks narciarski. Znajduje się tutaj kilkadziesiąt tras zjazdowych o różnym stopniu trudności.
Wybieramy szlak 613!
Pozostawiając Monte Lussari za sobą ruszamy w kierunku naszego głównego celu- Cima del Cacciatore. Najpierw czeka nas utrata 100 metrów wysokości i zejście na przełęcz, gdzie znajduje się kaplica, a następnie szlakiem znakowanym numerem 613 wędrujemy pośród kosodrzewiny. W porównaniu do innych ścieżek w Alpach Julijskich, ta nie jest aż tak bardzo stroma. Idzie się bardzo miło, szybko zdobywając kolejne metry wysokości. Niestety dookoła nas rozpościerają się gęste chmury, więc widoki na Jof di Montasio i Jof Fuart pozostają w naszej wyobraźni. Dochodzimy do kociołka polodowcowego, gdzie rozwidlają się drogi. My proponujemy iść tą najbliżej prawej strony, gdyż jest ona pozbawiona piargu. Inne są bardzo strome, a kamienie co rusz usypują się spod nóg.
Skąd ten dźwięk dzwonu?
Wędrując przez kocioł co chwilę słyszymy rozbrzmiewający dźwięk dzwonu. Przypuszczamy, że to dźwięk z pobliskiego sanktuarium tak niesie się we mgle. Jak się później okazało myliliśmy się. Podchodzimy do ściany, gdzie pojawiają się pierwsze sztuczne ułatwienia w postaci lin i prętów. Krótka ferrata, która prowadzi na szczyt nie wymaga posiadania sprzętu, jedynie warto tutaj mieć kask, gdyż spadające kamienie zdarzają się bardzo często.
Zobacz także: Mangart- ferrata i szlak
Przyjemna niespodzianka na szczycie
Po niewiele ponad godzinie od opuszczenia Monte Lussari stajemy na szczycie Cima del Cacciatore. Zdarza się tutaj prawdziwy cud. Wychodzimy ponad granicę chmur i naszym oczom ukazuje się fantastyczny widok. Z morza chmur wyłania się Mangart, Jalovec, pobliskie Jof Fuart i Jof di Montasio i trochę oddalony, austriacki Dobratsch. Rozwiązana zostaje również zagadka dźwięku dzwonka. Na szczycie oprócz krzyża, znajduje się również dzwon, w który uderza każdy zdobywca tego szczytu. Długo siedzimy w tym miejscu i rozkoszujemy się tym wspaniałym widokiem. Żal było schodzić do dolin skąpanych w gęstych mgłach.
Zobacz także: Wąwóz Vintgar
Trudny zjazd kolejką w dół…
Niestety w końcu musiał nadejść ten moment. Po własnych śladach najpierw dochodzimy na Monte Lussari, a następnie kierujemy się do kolejki linowej. Różnica wysokości jaką pokonujemy sprawiła, że głowa nas okropnie rozbolała, gdy opuściliśmy wagonik kolejki w Camperesso. Obiecaliśmy sobie, że już nigdy więcej kolejek, gdyż zdecydowanie lepiej się czujemy, gdy na kolejne szczyty wchodzimy i schodzimy o własnych siłach 😀
Jeśli znalazłeś na naszym blogu poszukiwane przez Ciebie informacje, kolejną inspirację na wycieczkę, czy odpowiedź na nurtujące Ciebie pytanie, to będziemy niezwykle wdzięczni, gdy wrzucisz nam napiwek do naszej blogowej świnki skarbonki (kliknij w poniższy obrazek). Dziękujemy!!!